Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Malinowy Chrystus. |
|
Dodane już w wielu miejscach, dedykowane Heli (niestety jej tu nie ma, bu).
Myślę, że tu też się przyda i nikogo nie zniesmaczy, choć już tak się zdarzało.
Muzyka - Requiem for a dream (niestety nie moge jeszcze wklejac na to forum linkow, musicie poszukac sami..)
Nożyczki leżały na stole. Były zwyczajne, najnormalniejsze w świecie, były szare i przeciętne, można powiedzieć, że brzydkie, że odpychały swoim wyglądem, matowym ostrzem i rdzą, pokrywającą każdy ich zakamarek.
Obok nożyczek leżały idealnie białe, ułożone na równej kupce kartki. Straszyły swą pustką, przeraźliwą pustką i samotnością. Czy chciałbyś zostać taką pustką?
W centrum, lecz na zupełnym skraju świata, siedział On. Król królów, król nożyczek i bezwzględnej, kartkowej pustki. Król mórz, tysiąca gniewnych mórz, król dachów kocich, dreszczy i uśmiechów. Król siebie samego.
Stukał wysokim butem o podłogę; za każdym razem ciszej, lżej, z mniejszą siłą, jakby powoli wyczerpywało się w nim życie, a tęsknota i dziura panoszyły się w jego nieskazitelnym dotąd wnętrzu. Chciał krzyczeć, lecz gardło jego wypełnione było gorącą śliną, gorzką, która nieprzyjemnie rozlewała się po każdym ścięgnie. Żył, dlatego cierpiał.
Nagle usłyszał kroki, kroki tak potwornie przerażające i głośne, że zapragnął ogłuchnąć w jednej sekundzie, już nigdy nie zaznać tego strasznego uczucia, już nigdy nie usłyszeć tych butów, uderzających o zimną podłogę. Zwariował, czuł to, a jego nerwy napięte były najbardziej jak tylko jest to możliwe, jeden niewłaściwy ruch, jedno słowo, a pękłyby, pozostawiając po sobie ból, tworząc z niego roślinę, bezwładną, podatną na jad każdego człowieka. Pragnął być sobą za wszelką cenę, pragnął spędzać każdą wolną chwilę z ludźmi, których kochał nad życie, za których tak naprawdę swoje mógłby oddać. Lubił chodzić wieczorami po opustoszałych uliczkach, w skórzanej, zimnej kurtce, opadających dżinsach, bez rękawiczek i szalika, lubił zaglądać ludziom w okna, nieważne, czy byli tego świadomi, czy nie, nieważne, że oburzali się, kiedy to odkrywali. On pragnął tego jak powietrza, potrzebował tego, mógł się wtedy tak naprawdę poczuć kimś innym; nie Billem, nie bratem swojego Toma, nie uczniem, żadnym synem, żadnym showmanem, mógł cieszyć się ich szczęściem i uśmiechnąć się, tak naprawdę, czysto i niebiańsko. Nie musiał krzywić ust, skakać w przepaść pełną cierpienia, nie musiał żyć jako On.
Otworzyły się drzwi, lecz nawet na nie nie spojrzał. Siedział dalej, zmarznięty, wpatrując się w zardzewiałe nożyczki. Zabij je, Bill - mówił w myślach. Zabij je, są brzydkie, a wszystko co brzydkie i śmierdzące, nie ma miejsca w twoim świecie.
Poczuł na ramieniu uścisk dłoni, dłoni znanej mu od dawna, dłoni, która przypominała sobą o najgorszym. Przypominała o cholernie bolącym tatuowaniu, o strachu przed paraliżem twarzy podczas przekuwania brwi, lecz to jeszcze nie było meritum tego cierpienia, był nim brak czegokolwiek, brak uczuć, brak herbaty w szafce, brak radości z każdego nowego dnia, brak szczęścia i miłości; miłości, której Bill potrzebował nad życie. Kochali go wszyscy, lecz on nie kochał ich wszystkich.
Podniósł oczy ku górze, spoglądając niewinnie na twarz uśmiechniętego Josta. Wiedział już, że ten wieczór nie będzie zwyczajny, nie pogadają jak najlepsi przyjaciele, nie będą mogli się sobie nawet wypłakać, obarczyć się swoimi problemami.
Za Jostem przyszedł Georg.
Georg, postać zimna jak lód, obojętna i dbająca tylko o siebie. Chudy chłopiec z czarną czupryną wyobrażał go sobie czasem jako bezwzględnego kata, który jest gotów na wszystko, aby tylko zaspokoić swoje chęci i pragnienia. Bał się go, bał się jego przenikającego ciało spojrzenia i silnych, nieokiełznanych ramion. Nie chciał doznać ze strony przyjaciela żadnej krzywdy, dlatego też nie docinał mu, nie śmiał się z jego nieszczęścia, nie żartował z jego osoby, jak robił to Tom. Czuł paraliżujący strach przed wariactwem Georga, wariactwem, które może pozbawić szczęścia miliony ludzi.
Podszedł do bruneta i chwycił jego dłoń w swoje ogromne, męskie ręce. Bill poczuł się dziwnie, przynajmniej dziwnie, zaznając uczucia szorstkiej skóry basisty. Nie wiedział co się dzieje, kręcił głową, lustrując spojrzeniem to Josta, to Georga. Obaj mieli jakieś dziwne miny, przyjazne, a jednak sztuczne, jakby byli w zupełnie innym świecie, przyjemniejszym, w którym nie trzeba martwić się o nic.
- Co robisz? - zapytał, spoglądając w przymrużone oczy szatyna. Nie odpowiedział. Nie wymamrotał nawet najkrótszego słowa, żadnej sylaby, nie wypowiedział jego imienia. Milczał jak grób, śmiejąc się podle pod nosem. - Do cholery! - zaklął, szybkimi krokami podchodząc do dużych, metalowych drzwi, które, jak się okazało, były zamknięte, a na dodatek dla bezpieczeństwa wzmocnione zostały powłoką z włókna szklanego, odpornego na każde uderzenie.
Bill wyczułby podstęp na wiele minut przed zdarzeniem, wyczułby, że coś jest nie tak, że ktoś lub coś zamierza zniszczyć jego delikatną otoczkę, pogwałcić wszelkie prawa dobrego zachowania, wiedziałby, wiedziałby! To niemożliwe, że Jost, człowiek, który tak go lubił, szanował i brał pod uwagę jego zdanie chce go zniszczyć, pobić, czy może wyrządzić mu jeszcze gorszą krzywdę. A Georg...? Georg nigdy nie okazał się głupcem, nieczułym na cierpienie innych. Czy tak naprawdę po nocach marzy, żeby wykończyć frontmana ich zespołu? Czy okazałby się tak przebiegły? To spisek; tego Bill był pewien.
Oparł się ręką o ścianę, przymykając zmęczone ciemnością oczy. Brak snu dawał się we znaki, ale w końcu za sukces zapłacić trzeba wielką cenę, nikt z nich nie mógł narzekać, a tym bardziej uważać się za centrum świata, za najwyższego z najwyższych.
Od tyłu zaszedł go rosły kolega, wyciągając z kieszeni coś na kształt kajdanek; lecz wyglądało to bardziej przerażająco, miało duże, ostre kolce po wewnętrznej stronie i nie sprawiało wrażenia czegoś miłego. Spojrzał wyczekująco na szatyna, lecz na jego twarzy dalej znajdował się ten przebiegły uśmieszek, ten sam, który według Billa nie wróżył nigdy nic dobrego. Georg śmiał się tak zawsze wtedy, kiedy coś mu nie pasowało, kiedy chciał się na kimś odegrać, dokuczyć lub zepsuć kompletnie jakąś sprawę. Ten grymas gościł u niego także w chwilach uniesienia alkoholowego, kiedy nie był do końca świadomy swoich celów i decyzji, kiedy oszołomiony pędził przez życie, potem żałując swojego postępowania.
Nie rób mi nic, proszę, myślał Bill, marszcząc smutno brwi, lecz także to nie podziałało na żądnego przygody chłopaka. Zbliżał się do bruneta coraz bardziej, budził w nim lęk, największy jaki tylko istniał, lęk przed bólem i samotnością. Czuł się wtedy jak bohater filmu pornograficznego, gwałcony przez brutalnych i zdolnych do wszystkiego napastników, nie mogący pomóc sobie w żaden, nawet najskromniejszy sposób.
Po chwili dołączył do nich Jost. I choć był mniejszy i mniej postawny niż basista, budził takie same emocje jak on – nieprzyjemne, pełne strachu przed jutrem. Pogłaskał Billa po policzku, szepcząc coś niezrozumiale, aby po chwili wyciągnąć zza siebie nóż kuchenny, naostrzony i błyszczący jak najpiękniejszy diament. Raził swym blaskiem, był zbyt idealny, aby móc wyrządzić jakąkolwiek krzywdę.
- Nie rób mi nic, nie rób, nie rób, nie... - piszczał, przygwożdżony do ściany, jak świeży łosoś, który kusił swym idealnie różowym mięsem rybaka. Jost zdawał się mówić „złowię cię, chłopczyku”. Zupełnie bez uczuć chciał pozbawić chłopca tego, co ma najcenniejsze – jego cnoty. Widać to było w jego oczach, małych jak główki od szpilki, jednak przerażająco dalekich od jakiegokolwiek piękna.
Jego włosy, zafarbowane na najcudowniejszy odcień koloru czarnego, rozwiane były teraz we wszystkie strony, brak na nich było oznak jakiegokolwiek ładu i porządku, wołały na pomoc, pomoc dla siebie i dla swojego właściciela. Głośny oddech chłopaka doprowadzał Georga do obsesji. Pragnął wpić się w jego pulsującą szyję i jak wampir wyssać z niego życiodajne soki, chciał widzieć jego krew, chciał widzieć jak płacze i prosi o przebaczenie. Był tyranem, zdolnym do najpodlejszych zachowań.
Założył kajdanki na nadgarstki Billa, który po chwili zasyczał z bólu i plunął napastnikowi w twarz. Jaki mogłeś mi to zrobić, mówiły jego tęczówki. Chciał zachować resztki godności, nie poddać się ich woli i do końca być tym dzielnym, cudownym chłopcem. W głębi serca tylko jedno uczucie odzwierciedlało jego sytuację – strach. Bał się o siebie, o swoje ciało, swoich bliskich, o Toma, wszystkich znajomych i karierę.
Mężczyzna z opinającymi się na biodrach spodniami przejechał nożem po T-shircie chłopaka, rozcinając nie tylko materiał, ale także jego skórę, idealnie wzdłuż żeber. Po ciele Billa pociekła strużka krwi, nasyconej kolorem burgundy, która niewyobrażalnie podniecała drugiego towarzysza zabaw. Ujął on twarz bruneta w swe dłonie, najmocniej jak tylko potrafił, aby następnie wpić się w jego wargi z niewyobrażalnym impetem i zachłannością, aby włożyć mu do gardła język, powodując odruchy wymiotne i obrzydzenie do wszystkiego, co męskie.
- Zgiń – mówił. - Abyście wy obaj zginęli, za to co mi robicie, abyście już nigdy nie zaznali uśmiechu, życzę wam śmierci w męczarniach... Zgińcie! - Przybrał minę, która jeszcze nigdy nie gościła na jego twarzy, nie zaprzątała mu miejsca w głowie, nie zawadzała w sercu. Była to mina wojownika, który za wszelką cenę, do końca bronił będzie swych racji, choćby były nieprawdziwe, choćby potępione były przez każdego z osobna i przez wszystkich razem wziętych. On wiedział, że będzie wierzył do końca, do końca życia i o cztery minuty dłużej. Zdawał sobie sprawę, że cierpienie to rzecz ludzka, lecz nie wiedział do dnia tamtego, że może spotkać się z nim on sam, w cztery oczy, że cierpienie to coś, co będzie towarzyszyło mu w ostatnich chwilach życia. A skąd wiedział, że umrze? Nie wiedział, czuł to. A uczuć się nie lekceważy.
W pomieszczeniu rozpętała się prawdziwa walka. Walka o życie, o ludzką godność i honor. Można by tak wymieniać w nieskończoność, lecz najważniejszym elementem tej sytuacji było to, że jemu się należało. Odkąd poznał Josta, wtedy dość młodego, wysportowanego mężczyznę, który nie okazywał żadnych oznak homoseksualizmu, pomyślał sobie: okay, fajnie, on nam pomoże. Przeliczył się. Nie dopuścił do siebie myśli, że może być zupełnie na odwrót, że to Bill musi pomóc swojemu producentowi, musi pomóc mu w spełnieniu jego seksualnych pragnień i marzeń. Wiedział, że chłopak nie powie nic nikomu, że będzie milczał, bo w końcu wyłącznie od niego zależało „być czy nie być” jego zespołu, jego życia i stanu posiadania.
Brunet drgnął przestraszony, kiedy poczuł przy biodrze ostrze noża. Zacisnął mocno oczy, jakby to był tylko sen, zły koszmar, który zniknie, trzeba go przetrzymać, najlepiej i najodważniej jak tylko się da. Czuł się jak we śnie, jakby to, co się działo, tak naprawdę było tylko senną marą, zdolną wyparować po ciężkiej nocy, aby znów przywitać nowy, cudowny dzień, pełen wrażeń i przyjemności.
Kiwnął przecząco głową, jakby chciał przestraszyć napastników, pokazać, że w ogóle się ich nie boi. Lecz oni zdawali się nie zwracać na niego uwagi. Robili swoje, dręczyli go i doznawali niezwykłego uczucia spełnienia. Z każdą minutą chcieli więcej, mocniej, bardziej widowiskowo odczuwać i traktować Billa. Naraz zaczęli przeraźliwie wyć i syczeć, jak jadowite węże na pustyni, jak wilki wyjące do księżyca; księżyca, którym był kruchy chłopak o przepięknych, brązowych oczach, w których panoszyła się pustka i wrogość do wszystkich. Czy aż tak mocno czuł na swej skórze krzywdę mu wyrządzoną?
Dalej utrzymywał się w stanie ogłupienia, z zaciśniętymi powiekami, stojąc jak tyczka pod betonową ścianą, która pozostawiała ślady na ubraniu, która była zimna i w ogóle nie powinno jej wtedy być. Mogłaby wyparować, myślał, mogłaby zburzyć się samoistnie, unosząc wkoło kłęby dymu, który dusiłby wszystkich z wyjątkiem jego. Chciał wtedy uciec, do domu, do Toma, chciał już nigdy nie zaznać bliskości ani Josta, ani Georga, chciał przykryć się po uszy kołdrą i nigdy nie oglądać ludzi. Lecz ściana stała dalej, twarda jak kamień, a chłopak nie mógł się nawet spod niej ruszyć, nie mógł ujrzeć Toma, ani przykryć się tą cholerną kołdrą. Musiał za to wlepiać swe oczy, otwarte już, w dwie wrogie postaci. Sam z siebie nigdy by tego nie zrobił; kazały mu one, kazały mu widzieć, widzieć swój własny strach, nie patrzeć – widzieć, a to istotna różnica i różnicą pozostanie już do końca.
Szatyn chwycił Billa za jego długie, sztywne kosmyki i potrząsnął nim gwałtownie, wywołując szum w głowie, mroczki przed oczyma i ogólne zamieszanie w jego organizmie. Było mu tak cholernie źle, a jednocześnie błogo i niebiańsko. Wiedział już, że skończy żywota i odejdzie gdzieś daleko, jednak sam nie był pewien gdzie. Raj, niebo – to dla niego nie istniało. Nigdy nie myślał nawet o tych rzeczach, odpychał je w kąt, myślał, że znikną, wystarczy tylko rzucić je w zapomnienie. Jeśli więc nie do nieba, to gdzie? Do grobu, to pewne, do grobu pójdzie ciało. Nie chciał, żeby zostało spalone, wymieszane z drewnem, żeby rodzina i przyjaciele patrzyli w żarzące się płomienie z płaczem, widząc w nich jego oczy, pełne rozpaczy i wołania o pomoc. Chociaż... czy on posiadał jeszcze przyjaciół?
Georg już nim nie był. Nie był też nikim bliskim, tak mu się wydawało. Oddalił się w momencie złamania zasad; zasad, których nikt nigdy nie spisał, nie wypowiedział, które były głęboko w sercu, w umyśle, w duszy. Wykorzystał wszystkie możliwe potknięcia, złe słowa skierowane do Billa, niemiłe gesty, spojrzenia i myśli. Zwiódł jego zaufanie i chęć przebywania ze sobą, zawiódł także siebie zapewne, choć sam jeszcze o tym nie wiedział, z pewnością nie był tego świadom.
- Źle robisz... przestań – powiedział Bill.
- Nie przestanę... Nie dam ci świadomości, że jesteś najważniejszy.
...o to mu chodziło. O pozycję w mediach? O rozgłos, popularność, a może nawet wysokość wynagrodzenia i zainteresowanie fanek? Czuł się jak robal, przez te trzy lata czuł się jak najpodlejszy kundel, który spełniać musi wymogi, rozkazy i prośby swego pana i władcy. Panem i władcą był w tym wypadku Jost, psem Georg. Lecz pośród nich znajdowały się także psy rasowe, można tak o nich powiedzieć. Był Tom; groźny, latający za sukami doberman, był też Bill; wystylizowany i idealny pudel, któremu uśmiech i wyraz szczęścia nigdy nie schodziły z mordy.
- Tak, o to mi chodzi – przytaknął, wyprzedzając pytanie bruneta. - Wiem o czym myślisz, Bill. Każdy to wie.
Dlaczego nigdy mu o tym nie powiedział? Dlaczego, do cholery, nigdy nie powiedział, że wie o czym myśli?! Był wściekły. Był zaskoczony i wściekły, chciał jeszcze raz z całej siły dać kuksańca Tomowi, chciał widzieć brata nabijającego się z opryszczki basisty, chciał być pośmiewiskiem antyfanów, chciał udawać grzecznego i pomocnego chłopca, nieświadomego, który nie przejmuje się całym zamieszaniem wokół jego chudziutkiej, wrażliwej osoby. Mylił się okropnie, wchodząc do świata wielkich pieniędzy, alkoholu i narkotyków, a przede wszystkim świata sztucznych gierek. Znów chciał mieć jedenaście lat i wybór – zostać wielką gwiazdą, czy nic nieznaczącym człowiekiem.
Bill od dziecka wpychany był w świat „kogoś innego”, lepszego, jakby zupełnie odmiennego od wszystkich dzieci w jego otoczeniu, od choćby Toma. Jego ojciec, rozwodząc się z matką, długo przed osiągnięciem przez chłopca wieku młodzieńczego, powiedział: miło, gdy w domu rozlega się brzęk liczonych pieniędzy. Przestraszone dziecko nic nie zrozumiałoby z tego przekazu, tak samo było z, jeszcze wtedy, drobniutkim blondynem, którego buzia brudna była od czekoladowych lodów, a rączki lepiły się od kleistej mazi, tak słodkiej, że przyprawiłoby to o ból brzucha niejednego smakosza. Od tamtej chwili nakręcany był tylko i wyłącznie na zarabianie pieniędzy. Matka, z pozoru najbardziej kochająca istota na świecie, nawet gotując potrafiła zagaić co do jego przyszłości.
- Chcę być duży i zarabiać dużo pieniążków – odpowiadał po kilku miesiącach mały Billy, nieświadomy niebezpieczeństw, jakie na niego czekają. Wtedy nie był jeszcze w stanie policzyć ilości banknotów, jakie co miesiąc będą dosypywane do jego fortuny, kiedy skończy siedemnaście lat. Nie mógł nawet powiedzieć, jaki chce samochód, ale to także było już zaplanowane.
Piosenki, kosmetyki, ubrania – wszystko było dopięte na ostatni guzik, decydowali o tym wszyscy, oprócz niego. Nawet Tom, jego bliźniak, wydawałoby się najbliższa mu osoba, gardził nim w pewien sposób. Tom mógł zdecydować, czy chce zostać kukłą, jak Bill, czy może samemu zdecydować o swoim losie. Wybrał to drugie, wydawało mu się to bardziej obiecujące.
Teraz Bill przez to cierpiał. Przeżywał męczarnie, spowodowane zachowaniem Georga i Josta, nieprzewidywalnym i bestialskim zachowaniem. Wyżywali się na nim jak tylko mogli, zapominając, że tak właściwie oni sami go stworzyli. To były takie Simsy, jednakże w wydaniu życiowym, o wiele bardziej niebezpiecznym.
Czy cierpisz? Czy chciałbyś być teraz na zielonej łące, pełnej trawy, pachnącej trawy i słońca? Chciałbyś. Chciałbyś położyć się na chłodnej ziemi, zamknąć oczy i nie przejmować się niczym. Mógłbyś też być na egzotycznej plaży, nierozpoznawalny, dla ciebie jest to obojętne. Ważne, że byłbyś sam, że nikt nie interesowałby się twoim losem. To byłoby piękne.
Chciałbyś mieć dziewczynę. Lecz nie taką zwykłą dziewczynę, fajnie, gdyby była śliczna, gdyby nie mówiła za wiele, która po prostu byłaby z tobą, na dobre i na złe, na śmierć i życie, ciągle, zawsze, wszędzie, przeciw każdemu złemu spojrzeniu.
Ssałbyś jej język. Całowałbyś jej nadgarstki. Lizałbyś ją po rzęsach, patrzyłbyś na nią we śnie. Nie oddałbyś jej nikomu, odizolowałbyś ją od świata, od Toma, od wszystkiego i wszystkich. Chciałbyś tylko kochać ją, chciałbyś żeby ona kochała TYLKO CIEBIE. Niemożliwe, Bill.
Wtedy Georg wymierzył mu kolejny cios; z całej siły poczęstował pięścią jego delikatne żebra, które jak zapałki łamały się podczas nawet najmniejszego wypadku. Bolało. Cholernie go to bolało, ale nie zapiszczał, nie odezwał się nawet jednym słowem, nie jęknął ani nie kaszlnął.
- Ha, ha... - usłyszał głos rozmawiającego z kimś Josta. Jego sylwetkę widział jak przez mgłę. Kiedy chciał dostrzec coś więcej, oczy zaczynały piec go straszliwie, były całe zalane jego rubinową krwią i łzawiły. - Nie, wyjeżdżam. Załatwię tego małego skurwysyna i wyjeżdżam. Nie chciał zarobić więcej kasy, nie chciał się rozebrać kurwiarz, to popamięta. No, buźka kochanie.
...rozebrać... Nie chciał się rozebrać? To zdanie szumiało w uszach Billa, dopóki na swym biodrze nie poczuł ostrych zębów. Zębów...? Jego „przyszywany ojciec”, opiekun jego i całego zespołu wgryzł się z całą siłą w jego ciało, jak wampir pragnący pić soki swych ofiar. Chłopak zawył niemiłosiernie. Jeszcze nigdy nie zaznał takiego cierpienia, nikt nigdy nie sprawił mu tyle bólu co ci dwaj w ciągu zaledwie piętnastu minut.
- Chodziło wam o tę sesję?! - pisnął, zaciskając powieki, myślał, że poczuje wtedy ulgę, odpłynie i uśnie błogim, niewiadomym snem. Odsunęli się od niego na dwa metry, zachowywali się tak, jakby raził, jakby tryskał śmiercionośnym jadem. Tak naprawdę nie miał pojęcia, co zrobił źle. Chociaż, to trzeba przyznać, coś podejrzewał. Zbyt mało, żeby zrozumieć, zbyt wiele, żeby uratować swoje życie. - Gdybym się zgodził... Ach. Gdybym mógł to przewidzieć... A może, a może jeszcze da się to odkręcić, co? - Błagalną miną chciał udobruchać Josta. Miał nadzieję, że zmieniając swoją decyzję zmieni także jego postanowienie. - Zgodzę się. Zgodzę się, tylko proszę, zostawcie mnie w spokoju.
- Za późno – odezwał się Georg. Czyżby on też był zamieszany w tę sprawę z rozbieraną sesją? Niemożliwe. Przecież jemu chodziło tylko o popularność.
- Proszę.
- Nie ma mowy. - Jost z miną pokerzysty oglądał swoje paznokcie, drugą dłoń trzymając w kieszeni.
- Proszę...
- Bądź cichutko...
- DO KURWY NĘDZY, PROSZĘ, ROZUMIECIE?! - Bill płakał, beczał, ryczał i zalewał się łzami. Za wszelką cenę chciał wyjść z tego cały, za bardzo kochał życie, żeby zgodzić się na tak okrutną śmierć. - A czy... Czy Tom też...
- A myślałeś, że twój braciszek był zawsze święty? Wiem, wiem, broniłeś go jak tylko umiałeś, podły, a tak naprawdę on ciągle cię okłamywał. Dałeś sobie dmuchać w kaszę, Wielki Billu! - zaśmiał się postawny szatyn.
Więc on też. Tom też chciał go zniszczyć. A może... Może Tom po prostu chciał, aby Bill wierzył w każde jego słowo? Niemożliwe, żeby przeszkadzał mu w życiu. Niemożliwe, żeby zatracał się w jego marzeniach. I chociaż marzył o jego i swoim szczęściu, ze wskazaniem na to pierwsze, to nigdy nie wypowiedział tego na głos. Nigdy.
Brunet, spuszczając głowę, zaczął po kolei przypominać sobie najróżniejsze sytuacje z ich bliźniaczego życia. Ich szesnaste urodziny, rudera za miastem. Tom, zalany w trupa, gadający piąte przez dziesiąte i Bill, nadzwyczaj trzeźwy, mimo ilości wypitego alkoholu. Co zrobił źle? Wtedy blondyn podszedł do niego, pogłaskał po twarzy i powiedział:
- Billuuuuuusiu, kryj mnie. Kryj mnie, ugh, tak jak... tak jak byliśmy mali!
Zrobiło mu się słabo. Georg wymierzył mu siarczysty policzek, który tak właściwie w ogóle nie miał znaczenia. Przypominał jednak o tym, że Bill nie może być już niczym pożytecznym, że przeszkadza każdemu i dlatego musi ponieść srogą karę; taką, od której nie ma odwrotu.
Wiedział, że umrze. Wiedział to, lecz gdzieś daleko, w głębi serca czuł nadzwyczajną siłę, coś, co nie pozwalało mu się poddać, co kazało mu trzymać się mocno i żyć, najdłużej i najpiękniej jak tylko potrafił. Zaśmiał się pod cieknącym krwią nosem, wypluwając na podłogę kawałek nadłamanego zęba. Kpił im w twarz, szydził ich zachowaniem względem jego osoby. Właściwie nie wiedział dlaczego. Po prostu musiał to zrobić; inaczej miałby wyrzuty sumienia w stosunku do Toma. Zaraz... Czy tym, co kazało mu żyć, był właśnie jego brat, najbliższa mu osoba, jego własny, wieczny bliźniak? Okropne. Nikt normalny nie rozgryzłby tej zagadki w tak krótkim czasie, przy tak okrutnych mękach. A ty? Poddałbyś się. Bill walczył.
- Proszę cię, Boże, jeśli istniejesz, jeśli chociaż odrobinę pragniesz mnie u siebie, to zrób to. Weź mnie, Boże, choćby do piekła. Weź mnie z dala od świata, z dala od wszystkiego, co złe – wyszeptał. Te słowa były jego, tylko jego. Były jego osobistą modlitwą, jego wołaniem o pomoc. Nie wiedział, czy Bóg istnieje. Nie wiedział, ale wierzył. Czy właśnie w takich momentach człowiek zaprzestaje życia w grzechu i poczyna być oddaną kopią Chrystusa? Billowi przemknęło to przez głowę. I dobrze, pomyślał, to doskonale.
Przez załzawione oczy widział łunę światła. Czuł także coraz to mocniejsze, ostrzejsze narzędzia na całym swym ciele. Po chwili został odwrócony przodem do ściany i przyciśnięty do niej z impetem. Jego spodnie zsunęły się w dół, ukazując przemarznięte, gołe łydki i kolana. Bał się, z drugiej strony będąc ponad wszystkim. To jak stan między jawą a snem, to jak uczucie, kiedy po raz pierwszy trzymasz w rękach swoje własne dziecko, twoją własną krew. Jego krwią był Tom. Widział Toma, czuł ich ostatni uścisk na swej piersi, nosem szukając cudownego zapachu brata.
Jego nogi rozchyliły się bezwiednie. Poczuł między nimi coś, czego nie czuł jeszcze nigdy, nigdy podczas swojego osiemnastoletniego, szalonego życia. To uczucie było... Było bolesne, było najbardziej bolesną fizyczną rzeczą, jaka przytrafiła mu się w życiu. Czy to właśnie czują kobiety, tracące dziewictwo? Gwałcone? I najważniejsze – czy Bill był właściwie...
...krew. Krew lała się z niego strumieniami, z jego jedwabistych pośladków, wcześniej tak dobrze wypielęgnowanych najdelikatniejszymi oliwkami i kremami. Nie było w tym nic z miłości, przyjaźni czy współczucia. Piekło. Szczypało. Stracił sprzed oczu zamazany obraz, czucie w kończynach, stracił przytomność. Widział tylko roześmianą twarz swojej najukochańszej matki, swojego ojca oraz Toma. Toma, który szlochał w ich domku na drzewie, w swoich szerokich spodniach i workowatym T-shircie. On nigdy nie płacze, pomyślał. Nigdy?
Czuł, że jego bliźniak wie, co się z nim dzieje. Wiedział, że właśnie Georg go pobił, a potem brutalnie zgwałcił. Wiedział, że Jost wygryzł mu jego jedwabistą skórę, tworząc jednocześnie wieczną bliznę w psychice wszystkich Aniołów i Boga, że będą nękać go, aż nie odkupi swych win.
Bill mógł już pewnie przyznać – wiem, że Bóg istnieje, wierzę w cierpienie Chrystusa i jestem pewny, że Tom również to czuje. Kocham go, a on kocha mnie.
Po tych słowach wszystko zalała przeraźliwa czerń. Już nie było Billa, nie było tego cudownego chłopca, który posiadał w sobie ogrom wad. Było tylko zmasakrowane ciało. Ciało, które jeszcze wiele razy skrzywdzono, mimo braku nadzienia. Najsłodszego i najbardziej malinowego nadzienia pod Słońcem.
Rodef Naszim robi babkę.
|
|
Śro 19:33, 06 Sie 2008 |
|
|
|
|
xXxMambus483xXx
Administrator
Dołączył: 17 Lip 2008
Posty: 455
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z Auta Toma. xP
|
|
|
|
A ja to czytałam na thfan.
Strasznie mi sie to podobało.
Takie.
No. ;(
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Śro 19:48, 06 Sie 2008 |
|
|
Annette
Moderator
Dołączył: 19 Lip 2008
Posty: 917
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Zimmer 483.
|
|
|
|
| | A ja to czytałam na thfan.
Strasznie mi sie to podobało.
Takie.
No. ;( |
Takie, no.
Mamba dokładnie napisała to, co ja chciałam napisać.
Również czytałam na thfan., bardzo mi się podobało. (;
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Nie 0:16, 21 Wrz 2008 |
|
|
Qingula
Big Star
Dołączył: 19 Lip 2008
Posty: 933
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z łózka Toma xDD
|
|
|
|
boah!
to jest śiwtne i... strasznie długie xDD
masakra ;((
biedny Bidonik ;((((((
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Czw 12:54, 29 Sty 2009 |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|